Bieszczady, Bieszczady, tańczące trawy na połoninach.
Dawno tam nie byłam, nie wystawiałam twarzy do słońca, nie wyobrażałam sobie, że płynę po bezkresnym "morzu", nie maszerowałam ciesząc się każdy krokiem, podziwiając wciąż nowe widoki.
Tym razem, dzięki ATV Bieszczady wybraliśmy się na innego rodzaju turystykę górską - turystykę off-roadową.
W czwartek wieczorem dojechaliśmy do Hotelu w Łodynie Dębowa Gazdówka , tam też zostawiliśmy samochód i po wieczorze zapoznawczym w piątek rano ruszyliśmy "Meleksem" na przejście graniczne polsko-ukraińskie.
Podróżując jedynie po Europie trzeba uzbroić się w cierpliwość i oczywiście zabrać ze sobą odpowiednie dokumenty ( paszporty, zieloną kartę, dowód rejestracyjny); warto też się ubezpieczyć, a wracając wiedzieć, że wiele rzeczy podlega ocleniu ;)
Pogoda dopisywała, po zatankowaniu i wymianie złotych na hrywny, ruszyliśmy za Przewodnikiem w teren. Dziesięć maszyn, dziesięciu Facetów i ja "mały żeński rodzynek".
"Dziki" ( przewodnik ) oferował nam różnorodność trasy pod względem technicznym i widokowym. Strome podjazdy i zjazdy, przeprawy przez rzeczki, przejazdy przez błota, lasy, wąskie ścieżki, szutry, szerokie połoniny, trochę trawersów. Drogi asfaltowe łączące niektóre
z wiosek, były bardzo zniszczone, można rzec, że w totalnej ruinie ( tylko na off-road ;))
Zmieniające się piękne krajobrazy, ludzie machający i uśmiechający się do nas, dzieci, którym warto dać kilka pamiątek i wspomóc. Małe skromne drewniane domki, płoty ze sztachet, krowy i inne zwierzęta gospodarstw domowych. Miałam wrażenie, że cofnęłam się w czasie o jakieś 30 lat, a nawet więcej, że znajduję się w skansenie, który dostarcza mi wiele wspomnień, zmusza do refleksji.
W dolinach wioski i w każdej cerkwie z błyszczącymi kopułami.
Pierwszy dzień przysporzył nam kilka awarii i w związku z tym dłuższych postoi, na szczęście nie były poważne. Poza tym Faceci poradzili sobie z nimi doskonale, a ja mogłam cieszyć się widokami i oddychać świeżym powietrzem.
Podczas całego rajdu wychodziłam "kilka" razy z UTV, albo, żeby wspomóc Zbyszka na trawersie, albo żeby odciągnąć jakieś gałęzie czy belki ( śmialiśmy się - "Kobiety na traktory" ).
Zaopatrzona w maski i leki wziewne na astmę, najwięcej bałam się kurzu. Na szczęście nie było źle, a kąpiel wieczorem w ukraińskiej czanie z pewnością była dla mnie dobrą formą inhalacji ;) ( Dziki Dziękuję, że mogliśmy jechać na czele stawki )
Czana to coś w rodzaju wielkiego kotła, lub wanny, jak kto woli ;), wypełnionego gorącą wodą podgrzewaną od dołu ogniskiem, w którym na dnie znajdują się kamienie, a w wodzie pływają różne gatunki gałązek..Po "ugotowaniu" ;), można ochłodzić się w strumieniu, a nawet jest to wskazane dla zdrowotności ;). Rozluźniający, relaksujący wypoczynek. :)
Jedzenie, było smaczne, kilka potraw jadłam pierwszy raz, przepraszam, ale nie pamiętam ich nazw.
Kompot z suszu był wyśmienity, wątróbka z kluseczkami, zupka grzybowa itd.:)
Wyjeżdżając kupiliśmy również ziołową herbatkę tylko z naturalnych składników, zbieraną zapewne przez Panią z hotelu.
Dla mnie największą atrakcją jednak było wjechanie na najwyższy szczyt Bieszczad - Pikuj 1408 m.n.p.m.. Możliwość jechania górą po połoninach, podziwiania tej ogromnej niesamowitej przestrzeni, był dla mnie najlepszą niespodzianką urodzinową ;) Nawet UTV sunął, jak natchniony, idealna dla niego trasa.
Rdzawe, żółtawe, tracące swą zieleń łąki z błękitem nieba tworzyły mój ulubiony i jeden piękniejszych kontrastów kolorystycznych. W dali zanikające niebieskie i błękitne góry określające perspektywę powietrzną, tworzą tą przestrzeń, na którą można patrzeć bez końca.
Nocą, czyste, niesamowicie gwiaździste niebo, gdzie mleczną drogę widziałam dosyć wyraźnie.
Umorusana, pewnie i lekko zmęczona czułam się szczęśliwa i zapomniałam o codziennej rzeczywistości. Adrenalina i zachwyt zrobiły swoje.
Było i pięknie, i czasem "straszno", kiedy to temperatura silnika rosła i trzeba było jakoś umyć chłodnicę. Na szczęście w pobliżu znajdowała się wioska z przepływającą przez nią rzeczką. Niestety była płytka, więc zaopatrzeni w plastikowe butelki usiłowaliśmy coś poradzić... Zmrok szybko zapadł...Jeszcze w półmroku na kładce ( deska między brzegami ) znalazł się nagle, jak duch mężczyzna, który trzymając cały czas komórkę przy uchu, zagadnął nas i chciał pomóc. Wiadro, które przyniósł okazało się zbawienne...( W tym miejscu, bardzo dziękuję za pomoc Robertowi )
Wyprawa była dla mnie niesamowitą przygodą, przysporzyła mi wiele wrażeń i całe spektrum emocji ( trochę strachu, niepokoju, wiele radości, wzruszeń itd.), miłych niespodzianek, dla mnie ważnych również przeżyć estetycznych.
Profesjonalnego aparatu fotograficznego nie zabrałam, z obawy przed przypadkowym zniszczeniem; chociaż wiele razy żałowałam, że go nie mam. Nie mniej jednak udało się coś pstryknąć telefonem i małym kieszonkowym aparatem.
Jeśli czytają to Uczestnicy wyprawy ;); to chciałam Wam powiedzieć, że bardzo dziękuję za wspólną przygodę, było super i mam nadzieję - do zobaczenia. :)
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń